Witajcie,
doszedłem do wniosku, że podzielę się z Wami na gorąco pewnym przemyśleniem na temat wrocławskich kierowców. O tym, dlaczego kierowcy – eufemistycznie rzecz ujmując – nie lubią motocyklistów, można by godzinami, dlatego też od razu przechodzę do sedna.
W poniedziałek późnym popołudniem przytrafiło mi się dość ostre hamowanie na Legnickiej we Wrocławiu, zimny beton, zimna guma – gleba. Szlif na lewą stronę. Leżę na asfalcie, podziwiam bezchmurne wrocławskie niebo, mój GSR wyje 10 metrów od mnie. Zastanawiam się, czy mogę w ogóle wstać... i czekam, aż ktoś mi pomoże.
Reakcja kierowców:
- auta na lewym pasie... jadą lewym pasem, bo wiadomo – pas wolny, można się kulać
- a ci na prawym pasie, tuż za mną? Skorzystali z dobrodziejstw zatoczki autobusowej i zaczęli mnie mijać z prawej strony
Jakbym się położył „na Chrystusa” to jeszcze miałbym płaskie dłonie
Więcej nie piszę, wnioski są samo-się-wyciągające
Nauczyłem się trzech rzeczy:
- muszę podzielić swoje umiejętności przez 10,
- muszę pomnożyć respekt do motoru przez 10,
- kierowca samochodu zatrzyma się tylko wtedy, jak motocykliście wypadnie portfel
P.S. Przepraszam za generalizowanie, nie chciałem nikogo obrazić, na pewno jest mnóstwo wyjątków
P.S.2 Jechałem grzecznie pomiędzy autami z prędkością 35km/h...
P.S.3 Parafrazując słowa gen. Piłsudskiego, "miasto wspaniałe, tylko ludzie k...wy"