Witam, również mam pytanie o wypadek.
Zdarzył się jesienią zeszłego roku, jednak strasznie się ciągnie to wszystko (dopiero tydzień temu wykonano oględziny mojego motka) i na dodatek jest dość osobliwa kwestia ze sprawcą.
Wyglądało to tak. Droga cztery pasy ruchu - trzy pasma na wprost oraz czwarte do lewoskrętu. Jadę na wprost, lewym pasem (tym
najbliżej pasa do lewoskrętu) i na mój pas wbija się samochód, zwyczajnie zajeżdża mi drogę i zatrzymuje się nieco po skosie, w pozycji do zjazdu. Nie można go ominąć żadną stroną, bo musiałabym wpakować się na któryś z sąsiednich pasów, a tam odpowiednio: na lewoskręcie korek - właśnie przez niego auto się zatrzymało choć np. do przodu mogło jechać, a na tym bardziej na prawo dość konkretny ruch.
Moja reakcja to sygnał dźwiękowy (liczyłam, że kierowca podjedzie pół metra do przodu), hamowanie awaryjne, zahaczenie w krawędź zderzaka i... gleba.
Kończy się pod motocyklem, leżał mi na głowie i klatce piersiowej, samodzielne wydostanie się jest niemożliwe -
auto odjeżdża.
Teraz - po niemal pół roku - wiem że byłam w szoku, cholernie bałam się, że ktoś we mnie wjedzie (w końcu 3 pasy, leżącego motocykla nie widać).
Spod mota wyciągają mnie ludzie. Proszę jednego człowieka o sprowadzenie mota na pobocze i sama schodzę z drogi. Zresztą - sprawca pojechał, nie ma co stać.
Mężczyzna, który sprowadza motocykl trochę uspokaja "znawców", co oczywiście "wiedzą jak jeżdżą dawcy" i że ewidentnie przekroczyłam prędkość. Mówi, że jechał sąsiednim pasem - wycenił mnie na 40-45 km (doganiał mnie, jadąc z dziećmi).
W międzyczasie w grupce gapiów pojawiają się dwie panie, a jedna z nich oznajmia, że to one jechały autem. Jedna dość pobudzona, strasznie nawija, co mnie dodatkowo wybija z myślenia ("ja pani nie widziałam", "dobrze że pani stoi", "dobrze że nic się nie stało", "całe szczęście że się pani rusza"), druga tylko jedno zdanie - "ja panią widziałam".
Jedyne co pomyślałam, to szkoda że pasażer (tak sądziłam) bo by zareagowała.
Pamiętam też, że przejeżdżała policja. Zatrzymali się na chwilę, pytali czy pomóc. Zanim coś powiedziałam rozgadana pani powiedziała, że nie ma potrzeby, poradzimy sobie, przecież nic się nie stało, wszyscy cali. Byłam w takim szoku, że zanim cokolwiek powiedziałam, machnęłam... pojechali.
Teraz wiem, że to błąd, ale jak człowiek jest w szoku to wszystko dzieje się jakoś szybciej i trochę poza nim. Tylko dzięki przytomności człowieka, który mnie wyciągnął spod motocykla ta kobieta podała mi swój numer i.. pojechała, bo spieszyła się do pracy!
Dzwoniłam do niej później, ze szpitala. Prosiłam o spisanie oświadczenia - tylko tyle. Usłyszałam "TERAZ to już będzie pani wina" (sic!). Ze względu na różnice w wersji wydarzeń zaproponowałam wspólne stawienie się na komendzie - odmówiła.
Zgłosiłam się sama. Później dowiedziałam się tylko, że:
- na zeznania, jako kierowca w chwili zdarzenia, zgłosiła się ta cichsza z kobiet;
- na oględziny zgłosiła się w porze nocnej (przez co nie uwzględniono w nich uszkodzeń lakieru w rzeczywistym miejscu uderzenia);
- oskarża mnie o zdarzenie - o to ze zajechała mi drogę, zmieniła pas nie zachowując należytej ostrożności i że hamując nie spojrzała w lusterka - co również powinna była zrobić;
- twierdzi, że skoro sama zeszłam z drogi i nie zabrało mnie pogotowie, to badania mam lewe, a ponad tydzień zwolnienia to... migrena.
Mnie uratowała niska prędkość i trochę refleksu. Byłam przy końcu hamowania jak ją zahaczyłam i straciłam równowagę - gdyby patrząc w lusterka podjechała 1-1,5 metra, nic by się nie stało.
Teraz sprawa ma być w sądzie, policja nic nie wie i się nie spieszy (ew ustala coś po nocy), ktoś ma pomysł jak nie dać się wrobić we "wjechała mi w d**ę bo pędziła tak, jak to mają w zwyczaju motocykliści?"